„Moja motoryzacyjna historia?”

Pierwszy samochód jaki pamiętam to Cinquecento rodziców. Było w kolorze niebieskozielony metalik. Za każdym razem jak wyjeżdżaliśmy na działkę poza miastem, to siadałem za kierownicą i trąbiłem jak opętany. Wtedy sprawiało mi to olbrzymią radość, ale dziś jestem już zdecydowanie spokojniejszy za kółkiem.

Kolejnym samochodem był Polonez – prosto z salonu! Zawsze intrygowało mnie, jakie dodatkowe funkcje producent przewidział pod nieskończoną ilością zaślepek. Z perspektywy dziecka nie wiele więcej mogę powiedzieć na jego temat, ale do dziś uważam, że Polonezy to bardzo ładne samochody i może kiedyś najdzie mnie „nagła potrzeba” zakupu jakiegoś przyzwoitego egzemplarza.

Po Polonezie była dłuuuuga przerwa. Po tej przerwie mój tata kupił Malucha. Były to czasy kiedy można było dorwać jeżdżący egzemplarz za 200-300 zł. Wstydziłem się do niego wsiadać, ale nie raz uratował mi tyłek jak się gdzieś spóźniałem, bo jedyną możliwością była podróż tym „półsamochodem”. Po Maluchu przyjechała Corsa B z pakietem godnym Auto Tuning Show – ależ to było szpetne! …ostatecznie skończyła jak każdy Opel 😉

W rodzinie bliższej i dalszej przewijały się różne auta, a był też pojedynczy epizod z autokarem wycieczkowym. Najbardziej w pamięć zapadł mi Mercedes W124 mojego wujka. Samochód robił na mnie spore wrażenie mimo lichego wyposażenia. Miał za sobą wiele przygód i jeżeli wierzyć rodzinnym legendom, oberwał też z pistoletu (szalone lata 90). Dużo nie brakowało, a byłby to moje pierwsze auto. Na szczęście rozsądek zwyciężył, bo był w naprawdę złym stanie. Wszędzie wyłaziła rdza. Wnętrze było zmasakrowane, a mechanika nie odbiegała od reszty. Cena była adekwatna do tego co sobą reprezentował i jedyne słuszne miejsce na jakie zasługiwał to zgniatarka.

Po nieudanym zakupie Mercedesa przez wiele lat nie odczuwałem potrzeby posiadania samochodu, do czasu, aż znalazłem pracę poza Warszawą w okolicach Zielonki. Tam, nawet przy wielkich chęciach, transport zbiorowy zupełnie odpadał, bo w tym wypadku moja droga do pracy wyglądałaby w stylu „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?”. Szukałem czegoś za możliwe niedużą kwotę i pierwszy wybór padł na Matiza w bogatej wersji wyposażenia. Elektryczne szyby, klimatyzacja, prestiż. Tutaj znów rozsądek wziął górę i szybko wybiłem sobie z głowy ten pomysł. Tata zasugerował, że może warto rozważyć samochody… francuskie. Ja, oczywiście nafaszerowany mitami z internetu mocno oponowałem, ale na popularnym portalu aukcyjnym pojawił się granatowy Peugeot 106 z LPG i zaskakująco niskim przebiegiem. Stwierdziłem, że dam mu szansę. Był to strzał w dziesiątkę. Mały miejski robaczek zaskarbił sobie moją przyjaźń i tak o to zostałem właścicielem pierwszego w życiu samochodu (współwłaścicielem, ale czy to ważne?).

Samochód był niemal jak nowy. Przy przebiegu 70 tys km niewiele mogło się tu zepsuć, szczególnie, że była to chyba najbardziej uboga wersja jaką oferowano w naszym kraju.

Mimo, że była to druga generacja 106, to Peugeot wciąż miał felgi na trzy śruby, a zamiast radia był wielki kawałek plastiku. Samochód służył wiernie aż do końca zeszłego lata. Zastąpiło go pewne francuskie dziwadło, ale to historia na inny czas.

Ale dobra! W końcu to stowarzyszenie citroenowe, więc może warto powiedzieć kilka słów w tym temacie!

XM! Te dwie litery są powodem dla których tu jestem. Jak już wcześniej wspomniałem zupełnie nie interesowały mnie samochody francuskie – do czasu.

Pewnego razu przeglądając facebooka zobaczyłem, że kolega polubił pewien fanpage. Na nim relacja z odbudowy, wtedy jeszcze nieznanego mi zbyt modelu XM. Zafascynowało mnie to, bo zawsze lubiłem dłubać przy różnych mechanizmach, a jak jeszcze widać było efekty renowacji to w głowie zapaliła się lampka, że też bym tak chciał. Zaczęła się edukacja. Najpierw artykuły na Wikipedii, potem różne fora dyskusyjne, a na koniec wszystkie ogłoszenia sprzedaży. Ostatecznie temat umarł, ale na fali rosnącej popularności graciarskich youtuberów i artykułów przez nich publikowanych, zauroczenie tym francuskim żelazkiem wróciło ze zdwojoną siłą.

W końcu wypatrzyłem wymarzoną konfigurację. Wiśnia z budyniem. Wymieniłem kilka maili ze sprzedającym i podjąłem decyzję, że będzie mój!

Zebrałem kolegów. We czterech wsiedliśmy do mojego Peugeota i ruszyliśmy z Warszawy do Chojnic. Dotarliśmy na miejsce i moim oczom ukazał się bordowo-czerwony dziwak mruczący zachęcająco swoim V6. Jazda testowa przebiegła bez problemu. Wrażenia były porównywalne tylko do podróży poduszkowcem. Decyzja była szybka. Kasa w dłoń i spisanie umowy. Pora była wracać do domu!

Ze względu na to, że cała wyprawa miała miejsce w środku lata, postanowiliśmy jeszcze podjechać nad jezioro i to okazało się być bardzo „dobrym” krokiem. Citroen miał inne plany co do dalszej jazdy. W pewnym momencie zobaczyłem coś czego żaden właściciel hydrowozu nie chce oglądać – świecący czerwony STOP i komunikat o niskim ciśnieniu płynu w zawieszeniu. Po otwarciu maski ukazał się tryskający zielony płyn, czyli krótko mówiąc nic dobrego. Szybki telefon do byłego właściciela i akcja ratunkowa. Ściągnęliśmy samochód do niego i na szczęście udało mu się dokonać niezbędnych napraw. Samochód właśnie przechodzi remont generalny, ale do rozpoczęcia prac cały czas bezproblemowo jeździł na tej prowizorce.

Mimo nie najlepszego  pierwszego wrażenia, cytryna sprawiła mi do tej pory wiele radości. Zaznaczę na koniec, że to nie jest mój jedyny, a pewnie i nie ostatni Citroen z iksem w nazwie 😉

Podobne wpisy